środa, 30 maja 2012

Podsumowanie 30.05.2012


Na wstępie przepraszamy tych, którzy mieli nadzieję na szybsze podsumowanie. Nie zawsze wszystko się składa tak jak człowiek planuje. Poza tym realia życia spowodowały odpływ weny i zapału. Wreszcie jednak udało się zebrać kilka przemyśleń oraz faktów i spojrzeć na wszystko z dystansu.
Na początku musimy zaznaczyć, że:
- nie chcemy, aby ktokolwiek traktował opisane niżej refleksje na zasadzie obiektywnych opinii o Tajlandii i kształtował sobie tylko na ich podstawie obraz kraju. Jest to jedynie nasz osobisty odbiór. Dla każdego zawsze najważniejsze jest własne doświadczenie.
- nasze oczekiwania były mocno „skażone” wcześniejszym dwukrotnym pobytem w Indiach, relacjami znajomych, blogami poprzedników, przewodnikami, artykułami z czasopism, itp.
W wyobraźni budował się obraz „łatwego”, otwartego na turystów kraju zamieszkanego przez uśmiechniętych, szczęśliwych i życzliwych ludzi. Piękne i uporządkowane miasta i wioski z nowoczesnymi dzielnicami stolicy na czele. Trochę się obawialiśmy czy nam się tam spodoba, czy na pewno takich miejsc szukamy.
Po raz kolejny okazało się, że im częściej zapadają w świadomości powtarzane hasła kreśląc jakiś stereotyp tym bardziej potem można czuć się rozczarowanym. Osobista konfrontacja na miejscu i tak zwykle zaskakuje.

Burzenie stereotypów
Przed wyjazdem na pierwszy plan wybijały się dwa:
1. Kraina uśmiechu

To najczęściej powtarzane hasło. I pierwsze rozczarowanie. Tajlandia nie jest dla nas żadną szczególną „krainą uśmiechu”, a nawet prześmiewczo zacząłem nazywać ją „krainą focha”, ponieważ zbyt często, wbrew oczekiwaniom, zdarzały nam się spotkania w hotelach, sklepach, czy restauracjach z nadąsaną obsługą, na której twarzach nie było nawet cienia uśmiechu za to irytacja kolejnym klientem i nieukrywany brak cierpliwości przy próbie zrozumienia o co nam chodzi.
Nie oznacza to oczywiście, że nie spotykaliśmy uśmiechniętych, przyjaznych, pomocnych ludzi, ale to podobnie jak w każdym innym odwiedzanym kraju.
Wierzymy jednak, że hasło „kraina uśmiechu” ma swoje korzenie w przeszłości i obecnie dotyczy raczej nieturystycznych miejsc w kraju. Potwierdzała to również nasza tajska znajoma mieszkająca w Bangkoku.
2. Tajlandia nie jest krajem dla nerwusów.
Bałem się tego szczególnie ze względu na wybuchowy i niepohamowany temperament Aurelii.
Cytat z przewodnika: „Zdenerwowanie jest równoznaczne z „utratą twarzy”, a większość Tajów reaguje nerwowym uśmiechem lub pozostawieniem delikwenta samemu sobie”
Nigdzie tego nie doświadczyliśmy, a negatywnych emocji nie ukrywaliśmy.  Wypływały naturalnie.

Kilka zdań refleksji
Tajlandia to kraj bardzo otwarty na turystów. Spokojnie można wsiąść do samolotu przylecieć do Bangkoku, dojechać do hotelu, a na ulicy znajdzie się dziesiątki biur z mnóstwem ofert, czego dusza zapragnie. Męczące było dla nas uciekanie przed komercjalizacją tego kraju. W większości znanych miejsc oprócz tłumu turystów tworzone są sztuczne atrakcje wywołujące dylematy moralne. Jak np. bliskie kontakty z „naćpanymi” tygrysami, tresowane słonie, kobiety o specjalnie wydłużanych szyjach czy kabarety lady-boyów.  Wszędzie znajdowały się lokalne biura wycieczkowe, które spełnią twoje życzenie i zawiozą cię w kilka interesujących miejsc, zapewnią wyżywienie i nawet cena nie jest zbyt wysoka. Wszystko zorganizują o nic nie trzeba się martwić. Wystarczy zabrać pełen portfel lub kartę.
Trudno się nie skusić, jednak nie jest to nasz ulubiony sposób na poznawanie kraju, co prawda można dzięki temu zobaczyć wiele nawet odległych atrakcji w krótkim czasie, ale niestety unikamy prawdziwego kontaktu z codziennością i zwykłymi ludźmi. Warto więc zejść z wydeptanych ścieżek turystycznych by poznawać kraj i ludzi z innej perspektywy oraz co zwykle w takich sytuacjach nie uniknione przeżyć kilka fajnych przygód. Najsympatyczniej wspominamy Tajlandię z takich właśnie samodzielnych prób.
Zupełnie innym krajem wydaje się być Kambodża. Liznęliśmy ją tylko, ale za to poznaliśmy najbardziej turystyczną część. Tu króluje „wolna amerykanka” i zasada zarobienia paru dolarów robiąc z turysty idiotę z uśmiechem na twarzy. Na szczęście naciągacze bazują na niewiedzy i najgroźniejsi są dla przybywających na miejsce. Potem w dużej mierze odpuszczają. Pozostaje zachwyt, odkrywanie pięknych miejsc i kontakt z naprawdę uśmiechniętymi ludźmi. Czyżby przeprowadzili się tu z Tajlandii? ;-) Komercjalizacja w zasadzie stawia tu pierwsze i nieudolne kroki. Możemy się poczuć wolni, ale płacimy za to niepewnością. Miał rację przesympatyczny naciągacz, który przed przybyciem do hotelu kazał nam się wyluzować i po prostu być szczęśliwymi bo to jest Kambodża.

Kosztorys wyjazdu
(wszystkie ceny dotyczą 2 osób – chyba że wyraźnie zaznaczono)

Bilety

- Przejazd busem Poznań-Berlin-Poznań                               440,00zł
   („Berlin Express”   - http://www.berlinexpress.pl/)
- Lot  Berlin-Bangkok-Berlin  z przesiadką w Doha            4.700,00zł
   (linie Qatar Airways – kupowane za pośrednictwem biura
    Blue Sky Travel Sp. z o.o. http://www.bluesky.pl)   
- Lot Bilet Bangkok - Krabi                                                  442,89zł
   (linie Air Asia kupowane na www.airasia.com)
- Kolej Bilet Bangkok - Chiang Mai                                      172,13zł
- Kolej Chiang Mai - Bangkok                                              177,20zł
- Kolej Bilet Trang - Bangkok                                               180,58zł
  (kupowane na stronie tajskich kolei http://www.thairailticket.com)

Wizy
e-wizy kambodżańskie                   160zł
(kupowane na http://www.mfaic.gov.kh/evisa/)

waluta
1800$ za 3,25zł    =                       5850,00zł

ubezpieczenie                                 227,50zł
PZU Wojażer
                - koszt leczenia 80 000 zł
                - NW 50 000zł
 
inne
Przewodnik Pascala                         65zł
Przewodnik Lonely Planet                80zł
Przewodnik wiedza i życie              100zł
Przejściówka do prądu                   139zł
Trójnik                                             11zł
Prześcieradło (śpiwór)  jedwabne     80zł
Muga  (środek na komary)               31zł
Leki                                               100zł
Buty „kroksy”                                  16zł
Zdjęcia paszportowe do wiz             44zł
Ksero kolor mapy                            14zł
 
suma: 13 030,3zł

piątek, 9 grudnia 2011

9.12.2011, Pozań - podziękowania :)


To już koniec naszej wycieczki :)
Dziękujemy wszystkim naszym czytelnikom, szczególnie tym, którzy jak nas informowali, na bieżąco śledzili nasze losy. Szczególnie musimy podziękować Jackowi – naszemu wiernemu komentatorowi :) Dzięki Wam nie czuliśmy się w podróży sami ;) i mieliśmy motywację, by mimo zmęczenia pisać codziennie kolejnego posta. Dopingowały nas też do tego przeglądane statystyki. Codziennie ok. 30-50 wejść i ponad 1200 w sumie.
Chcieliśmy również podziękować:
- Ali i Krystianowi Orzeł za ich opowieści i liczne udostępnione przewodniki oraz mapy http://mandalastudio.pl/ ;
- Darkowi Pawlakowi, który nas dopingował, służył radami doświadczonego znawcy Tajlandii, podróżnika oraz pilota wycieczek i podnosił nas na duchu;
- Maciejowi mieszkańcowi Bangkoku z którego doskonałego bloga  Skok w bok blog http://skokwbokblog.com/ bardzo skorzystaliśmy;
- oraz autorom licznych blogów z podróży po Tajlandii i Kambodży, gdzie znaleźliśmy sporo przydatnych informacji. Dzięki nim w wielu sytuacjach nie pozostało nam jedynie załamywanie rąk ;)
                http://siamsoleils.blox.pl/html ,
                http://neronek42.blog.onet.pl/,
                http://www.witaga.com/tajlandia-opisy-wypraw-71.html,
                http://rodzinne-podroze.blogspot.com/p/tajlandia-kambodza-2011.html,

Wiele informacji czerpaliśmy także z forów portali podróżniczych:
               http://www.odyssei.com/
               http://www.globtroter.pl/
               http://www.travelbit.pl/v2/

Trudno nam w tej chwili, gdy jeszcze nie opadły emocje i nie podliczyliśmy kosztów, podsumować wyjazd. Zrobimy to na pewno niedługo zamieszczając tutaj nasze przemyślenia. Bloga na razie nie usuwamy ;)

czwartek, 8 grudnia 2011

8.12.2011 - godz. 20:00 powrót do Polski


Wydawało by się, że powrót to jest prosta sprawa. Tak się nam wydawało. Loty odbyły się tym razem bez większych komplikacji. O 2.00 wystartowaliśmy z Bangkoku o 5.15 byliśmy w Katarze. W międzyczasie trzeba było cofnąć czas o 4 godziny. Lot trwał 6 godzin, później 3 godzinki postoju w Doha.


I przedostatni etap ponad 6 godzin do Berlina. Start 8.15, cofamy czas o 2 godziny i już o 12.50 powitaliśmy zimny Berlin. No i ostatni etap, opłacony bus firmy Berlin Travel, który miał nas zawieźć na dworzec zachodni w Poznaniu. 0 13.00 dzwonię już z lotniska w Berlinie do firmy przewozowej, pani mnie informuje, iż mamy udać się do terminalu A0 na przeciwko Burger King i tam poczekać. No to czekamy o 13.15 znów dzwonię pani się zorientuje gdzie jest kierowca i mi oddzwoni. Niby za 10 minut miał być. Pojawił się o 13.40, zaprowadził nas do samochodu, usiedliśmy i jeszcze chwilę poczekamy bo ma być jeszcze jedna dziewczyna. Za niedługo jest i ona. Uradowani wygodnie się rozsiadmy bo kierowca rusza. Jak się okazuje na jakiś czas musi opuścić lotnisko bo po 14.00 przylatują następne osoby. Pojechaliśmy na jakąś ulicę „x” w Berlinie i pan kierowca zostawił nas oznajmiając , że za 10 minut wróci, wrócił po ponad 20. I znów na Berlin Tegel jak się okazało dosiadły się do nas trzy panie, które akurat wróciły ze Stambułu. Wraz z nimi dosiadł się pan trudno określić pochodzenie, biegle mówił po włosku i angielsku. Całe towarzystwo bobrze się bawi. Jedziemy tym razem do salonu Volksvagena po jakieś części. Tu spędzamy dobre 30 minut. No a potem jeszcze na lotnisko Schonefeld po jeszcze jedną osobę. Efekt był taki, że wyjechaliśmy z Berlina o 16.00, a nie jak planowo miało być o 13.00. Do domu dowlekliśmy się o 20.00. Mieliśmy jedno marzenie kąpiel i łóżko. Tymczasem od 3 dni w naszej kamienicy wyłączony jest pion kanalizacyjny. Ogółem suuuper, grzecznie umyłam się w małej miseczce, no i w końcu własne łóżko. Na nogach już jestem 40 godzin (z drzemkami w samolocie) w końcu czas na odpoczynek :)

środa, 7 grudnia 2011

7.12.2011, godz. 20.45 Bankok - Pożegnanie z Tajlandią


Dziś ostatni dzień naszej wycieczki. Spędzamy go w Bangkoku. Postanowiliśmy zrobić małe zakupy. W tym celu odwiedziliśmy MBK (najpopularniejsza tutaj galeria handlowa) w nowoczesnej bussinesowej dzielnicy.



Spotkaliśmy się z mieszkającą w Bangkoku koleżanką nazywaną przez bliskich New. New okazała się bardzo sympatyczna i oprócz tradycyjnego spotkania przy kawie towarzyszyła nam i pomagała w zakupach :) 




Na koniec za radą naszego kolegi podróżnika Darka z którym kilka lat temu byliśmy w Indiach, postanowiliśmy uwiecznić Bangkok z punktu widokowego na 84p Baiyoke Tower. Bilet kosztuje 300BTH/os (30zł). Do jednej z wind ustawiła się długa kolejka. Zrezygnowaliśmy z czekania i pobiegliśmy do innych wind, które niestety nie jadą na samą górę. Przesiadając się po drodze między windami da się jednak dość szybko dojechać. W ramach biletu dostaliśmy w bufecie na 83 piętrze soczki. Winda dojeżdża właśnie tam, natomiast obracający się taras widokowy bez przesłaniających szyb jest piętro wyżej i trzeba tam podejść schodami. Dziękujemy Darku było warto :)






Teraz powrót do hotelu, pakowanie. Miejmy nadzieję, że nie będzie nadbagażu ;) i w nocy (godz. 2:00) odlatujemy :)

wtorek, 6 grudnia 2011

6.12.2011 Bangkok 19.00


Wróciliśmy. Na dworcu Hualampong szukaliśmy taxi do naszego hotelu na Soi Rambuttri. Jeden taksiarz rzucił kwotę 400 Bth(40zł), olaliśmy go i tak znaleźliśmy tuk-tuka za 150 Bth(15zł). Przychodzimy niestety znów trafiamy w recepcji na niemiłą panią, i do tego okazuje się, że nie ma pokoju. Mówimy jej, że gdy ostatnio wyjeżdżaliśmy obsługiwał nas jakiś pan i powiedział, że nigdy nie ma żadnego problemu z wolnymi pokojami więc po co rezerwacja. W końcu coś dla nas znalazła. Mieszkamy w pokoju z fanem i do tego działa klima. Problem jest jedynie taki, że nie można jej wyłączyć i nieźle dmucha zimnym powietrzem, więc siedzimy w polarach. Za to natrysk nie działa. Mamy do dyspozycji mały kranik zamontowany w ścianie. Została nam tu jedna noc, więc odpuszczamy zgłaszanie usterki. Po śniadaniu pojechaliśmy poszwendać się jeszcze trochę po China Town. Parę ciekawostek wyłowiliśmy. Choć ze wzgl. na upał było ciężko. Zrobiliśmy niezłą marszrutę wracając na piechotę do hotelu. Do tego rozwaliły mi się sandały no i jak to na ostatni dzień zakupiłam japonki :) co by wtopić się w otoczenie.

 jedzenie które jest przygotowane do walki z wysoką temp. uwędzone na wiór
 
  Jak odczujesz pragnienie to prawie co chwilę mijasz ulicznych wytwórców soków naturalnych 100%, tym razem granat 40Bth(4zł)
 
 Przechadzając się ulicami znalazłam panią piekącą w woku pierogi z czymś zielonym w środku, trochę przypominało szpinak. Bardzo smaczne szt 8Bth (80gr)

  targ kwiatowy

 spotkaliśmy także smakoszy chili :)

Te kolorowe górki to sproszkowane, lub wysuszone elementy rybie i owoców morza. Ładnie wyglądają, ale fetor straszny.

krabiki sympatyczne, ale z daleka
A tu stoisko ze specyfikami na wszelkie dolegliwości:)

 takie cudeńka  też przeznaczone są do leczenia, ciekawe na co pomagają?

I na zakończenie relaks to co każdemu jest potrzebne do egzystencji :) Idąc wzdłuż murów kompleksu pałacowego na chodniku porozkładanych było wiele mini stoisk. Sprzedawcy odpoczywali w cieniu drzew, spali, lub w taki właśnie sposób umilali sobie czas.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

5.12.2011 powrót do Bangkoku 15.00


Dziś zaczynamy powrót do Bangkoku, a właściwie do domu :) bo za 2 dni z Bangkoku lecimy do Europy. O 10.10. miał po nas do hotelu przyjechać bus, który zawiezie nas do Trangu. Dalej o 17.25 nocną kuszetką jedziemy do Bangkoku. O 9.00 zjedliśmy śniadanie i punkt 10.10 wyszliśmy z pokoju. Nie zdążyliśmy jeszcze wyjść z hotelu, gdy w korytarzu zaczepił nas facet i pyta o nr pokoju, okazało się, że to już nasz kierowca. Super zapakowaliśmy się do busa i jedziemy. Plecaki w bagażniku, miękkie, wygodne fotele i klima. Czego chcieć więcej? Ale doświadczenie niestety uczy, że nic nie może być takie piękne, więc w lekkim napięciu czekamy na rozwój sytuacji. Tylko co tym razem? :) Po drodze kierowca zabrał jeszcze kilka osób. I tak ujechaliśmy jakieś 25 minut. Zatrzymujemy się w Krabi  i facet pokazuje nam inny bus, że teraz pojedziemy tym. No dobra wysiadamy, a przy tym drugim busie nie ma nikogo. Pytam poprzedniego kierowcę o nasze bilety. Ok., waitinig here, pytam co z biletami ok ok. not pay, zapakowaliśmy się szybko do nowego busa, bo zaczęli zbierać się ludzie. Niestety miejsca na nasz bagaż nie było, więc upchnęliśmy się z całym ekwipunkiem na przednich siedzeniach. Ruszamy, kierowca znów zbiera komplet pasażerów. Po kilku przystankach pojawia się jakiś facet i wrzeszczy, żebyśmy dali mu bilety. Mówimy mu, że bilety zabrał poprzedni kierowca. Stoimy, gdzieś dzwonią i pojawia się nasz pierwszy kierowca każąc dać nam bilety. No tego było już za wiele, wykrzykuję mu, że trzy razy go pytałam o nasze bilety przy przesiadaniu się. O dziwo podziałało bo sobie przypomniał chyba, że to on ma nasze bilety. Co za ludzie. Jedziemy dalej za niedługo dosiada się dziewczyna, która siada półdupkiem z boku, a my nasze plecaki musimy prawie trzymać na kolanach. Już mnie trafiło. Za chwilę odwraca się do nas pani siedząca przy kierowcy, która mówi, że tym autobusem nie dojedziemy do dworca kolejowego. Chociaż takie miejsce docelowe podaliśmy, gdy wypisywano nam bilet. Kierowca przekazał nam przez panią z przodu, że  z miejsca w którym nas wysadzi jest do dworca na piechotę tylko 50min lub możemy złapać tuk-tuka. W końcu wysiedliśmy na jakimś skrzyżowaniu w Trang. Zaczynamy łapać tuk-tuka. Na razie nic nie jedzie, w końcu jeden się zatrzymał, sęk w tym, że facet nic nie rozumiał po angielsku. Łapiemy znów, tylko tym razem w Lonely planet znaleźliśmy tłumaczenie tajskie stacja kolejowa. Nowo złapany riksiarz na szczęście umiał czytać, więc szybko dotarliśmy.


 jeżdżą tutaj bardzo oryginale motoriksze (tuk-tuki)

Teraz siedzimy w sympatycznej restauracji przy stacji, a że mamy free wi-fi to możemy poblogować ;) 



Ogółem Trang to małe spokojne miasteczko, gdzie turystów jest bardzo mało. Ludzie wydają się być sympatyczniejsi, a ceny są o wiele niższe.



PS. Niestety nie udało nam się wrzucić tego posta w Trang bo zerwało się połączenie z internetem.
Teraz jesteśmy w Bangkoku po nocnej jeździe pociągiem sypialnym. Tym razem o dziwo przyjechał z kilku minutowym opóźnieniem :)

niedziela, 4 grudnia 2011

4.12.2011 Wyprawa na Railay Beach 23.00


Zaczął się kolejny dzień niestety deszczowy. Ponieważ jest to niedziela to jak na starych dewotów przystało ;) postanowiliśmy pójść do kościoła. Sytuację mieliśmy dobrze rozpoznaną już wcześniej przez Internet, więc zaczepiamy pierwszego riksiarza i wskazujemy mu na mapie cel - St. Agnus Church. Riksiarz na znak, że zrozumiał pobożnie składa ręce. Tym razem poza koniecznością pozostawienia butów przed wejściem kościół pozornie nie wyróżnia się wielce. Dostrzegamy tylko jeden zaskakujący szczegół. Obok ołtarza stoi drugi ze świecami i kwiatami dedykowany królowi. Zaczyna się msza. Przez kościół od tyłu wędruje ksiądz z ministrantem, zapala świeczki królowi i oddaje mu pokłon.  Msza w języku tajskim, choć sporo białych, mija w zasadzie zwyczajnie. Spokojnie da się rozpoznać stałe elementy. Jednak na koniec przed błogosławieństwem, ksiądz znów wychodzi przed portret króla i zaczyna się jakaś modlitwa. Może to z okazji jutrzejszych urodzin króla. Musimy  jednak wyjść.  Umówiliśmy się z riksiarzem żeby czekał godzinę.    
Wracamy do hotelu w regularnie padającym deszczu. Mamy nawet wrażenie, że jest zimno. Na horyzoncie nad morzem mleko. Piękne południe, piękne ciepłe kraje :) Zatrzymujemy się przy plaży by zrobić zdjęcie, jak tu może być. Prawdziwe polskie lato ;)


To nasz ostatni dzień w Krabi i chcieliśmy przynajmniej zobaczyć piękną plażę Railay do której można dotrzeć tylko łodzią w 15min (200BTH/os w jedną stronę). Ralay Beach West, Est i jeszcze dwie inne plaże połączone ścieżkami leżą w zasadzie na odciętym od świata drogą lądową przez wysokie, strome i porośnięte dżunglą skały półwyspie. 


 Oprócz pięknych plaż jest to mekka wspinaczki skalnej na pięknych wapiennych skałach pokrytych gęsto stalaktytami. Z ciekawostek jest tu też ukryta w skałach laguna oraz punkt widokowy.
Decydujemy się płynąć nawet w deszczu. Pytamy w kasie na nabrzeżu i słyszymy, że musi się zebrać 8 osób, a chętnych brak. No cóż, wracamy do hotelu z przekonaniem, że tak ma być i fantastycznego południa Tajlandii to już dla nas koniec.
Gmeramy w internecie i zaczynamy myśleć o powrocie. Nawet prognozy na Polskę sprawdzamy. I nagle zauważamy, że od kilkunastu minut nie pada – może jest więc szansa? Biegiem na nabrzeże, a tam czeka łódź na Railay w której brakuje 2 osób :) Co za szczęście! Zaczyna się nawet przejaśniać. Po 15min. sami możemy docenić piękno Railay Beach. Zza chmur zaczyna wyglądać słońce. W jednej z plażowych knajpek Aurelia pije super kawę – i jest szczęśliwa :)


Mamy wielką ochotę by wejść na punkt widokowy i ujrzeć ukrytą w skałach lagunę. Z relacji poprzedników wiemy, że aby tam dotrzeć trzeba przejść ścieżką przez małą dżunglę i pokonać niewielki próg skalny, gdzie dla ułatwienia zwisa nawet jakaś lina. To coś dla nas :)
Ruszamy zatem przechodząc na kolejne plaże, aby dotrzeć do początku ścieżki w głąb dżungli. Dochodzimy do ostatniej plaży mijając po drodze niesamowite formacje stromych skał porośnięte lianami i dziesiątki turystów, ale żadnej odbijającej w głąb ścieżki.


Wracamy przyglądając się uważnie jeszcze raz i odkrywamy tablicę informującą o niebezpieczeństwie i lekko położony przesmyk skalny z którego zwisają liny i liany. Coś dla nas :)

 jeszcze uśmiech, bo to przed, początek wydaje się być łatwy

Nie jest łatwo bo podejście wysmarowane jest pomarańczową śliską od deszczu mazią, a strasznie śliskie liny tylko przeszkadzają. Próg skalny miał być, ale nie na początku i nie prawie 100 metrowy. Aurelia wybrała się w kroksach, a ja za to z większym i cięższym plecakiem i choć buty miałem niby solidne to jeździłem w nich jak na łyżwach. Brakowało nam jakiejś przygody to ją właśnie mamy :) 


 Starając się nie upaćkać w tym błocku na maksa pokonujemy kolejne metry w górę uśmiechając się do siebie :) Już wiemy dlaczego tu tak mało ludzi. Wreszcie zdyszani i zlani potem docieramy najpierw do punktu widokowego. Było warto :)


Teraz laguna. Bez kłopotu wybieramy ścieżkę w egzotycznych zaroślach. Mijamy dosłownie pojedyncze osoby i wszyscy z sympatią współuczestnika wyczynu poruszania się tutaj, uśmiechają się do siebie, mrugają porozumiewawczo lub pozdrawiają i wymieniają uwagi :) Im bliżej laguny tym teren staje cię bardziej zarośnięty, bardziej zabłocony i stromy. Zaczyna być ciekawie, żeby nie powiedzieć trudno. 


 Spotykamy tu dosłownie pojedyncze osoby brudne od pomarańczowej mazi, która zdaje się oblepiać wszystko. Co kilkanaście kroków znajdujemy pojedynczą japonkę to pozostałość po tych co jednak przegięli z obuwiem. Jest mroczno i odzywają się cykady gwiżdżące jak czajnik z gotującą się wodą. Czujemy się już nie tylko jak Indiana Jones czy Rambo, ale jak bohaterzy jakiegoś thrillera. Wśród roślin i błota pokonujemy kolejne progi skalne z linami zbliżając się do laguny. Ta część trasy to typowa wspinaczka skałkowa, tylko tym razem liczy się każdy ruch bo skała jest mokra, a asekuracji brak :) Przestaliśmy już dbać o czyste ciuchy, jesteśmy zlani potem. Czujemy straszne pragnienie.


Widzimy już lagunę, ale jeszcze ostatni próg. Nie, to straszne, poddajemy się. Widzimy schodzące w dół mokre przewieszone skały ok.10m z dyndającą liną. Musielibyśmy z tej liny skorzystać przy tym zejściu. To ostatni odcinek, ale wątpimy by ktoś, dziś w tych warunkach go pokonał. Rozsądek mówi stop. 

 widoczne w dole oczko wodne to nasz cel :)

Wracamy jednak z poczuciem, że zrobiliśmy wszystko na co było nas stać. Znaleźliśmy się z powrotem na starcie. Strasznie brudni, przemoczeni i spragnieni. Ludzie patrzą na nas dziwnie, a my jesteśmy szczęśliwi :)