niedziela, 4 grudnia 2011

4.12.2011 Wyprawa na Railay Beach 23.00


Zaczął się kolejny dzień niestety deszczowy. Ponieważ jest to niedziela to jak na starych dewotów przystało ;) postanowiliśmy pójść do kościoła. Sytuację mieliśmy dobrze rozpoznaną już wcześniej przez Internet, więc zaczepiamy pierwszego riksiarza i wskazujemy mu na mapie cel - St. Agnus Church. Riksiarz na znak, że zrozumiał pobożnie składa ręce. Tym razem poza koniecznością pozostawienia butów przed wejściem kościół pozornie nie wyróżnia się wielce. Dostrzegamy tylko jeden zaskakujący szczegół. Obok ołtarza stoi drugi ze świecami i kwiatami dedykowany królowi. Zaczyna się msza. Przez kościół od tyłu wędruje ksiądz z ministrantem, zapala świeczki królowi i oddaje mu pokłon.  Msza w języku tajskim, choć sporo białych, mija w zasadzie zwyczajnie. Spokojnie da się rozpoznać stałe elementy. Jednak na koniec przed błogosławieństwem, ksiądz znów wychodzi przed portret króla i zaczyna się jakaś modlitwa. Może to z okazji jutrzejszych urodzin króla. Musimy  jednak wyjść.  Umówiliśmy się z riksiarzem żeby czekał godzinę.    
Wracamy do hotelu w regularnie padającym deszczu. Mamy nawet wrażenie, że jest zimno. Na horyzoncie nad morzem mleko. Piękne południe, piękne ciepłe kraje :) Zatrzymujemy się przy plaży by zrobić zdjęcie, jak tu może być. Prawdziwe polskie lato ;)


To nasz ostatni dzień w Krabi i chcieliśmy przynajmniej zobaczyć piękną plażę Railay do której można dotrzeć tylko łodzią w 15min (200BTH/os w jedną stronę). Ralay Beach West, Est i jeszcze dwie inne plaże połączone ścieżkami leżą w zasadzie na odciętym od świata drogą lądową przez wysokie, strome i porośnięte dżunglą skały półwyspie. 


 Oprócz pięknych plaż jest to mekka wspinaczki skalnej na pięknych wapiennych skałach pokrytych gęsto stalaktytami. Z ciekawostek jest tu też ukryta w skałach laguna oraz punkt widokowy.
Decydujemy się płynąć nawet w deszczu. Pytamy w kasie na nabrzeżu i słyszymy, że musi się zebrać 8 osób, a chętnych brak. No cóż, wracamy do hotelu z przekonaniem, że tak ma być i fantastycznego południa Tajlandii to już dla nas koniec.
Gmeramy w internecie i zaczynamy myśleć o powrocie. Nawet prognozy na Polskę sprawdzamy. I nagle zauważamy, że od kilkunastu minut nie pada – może jest więc szansa? Biegiem na nabrzeże, a tam czeka łódź na Railay w której brakuje 2 osób :) Co za szczęście! Zaczyna się nawet przejaśniać. Po 15min. sami możemy docenić piękno Railay Beach. Zza chmur zaczyna wyglądać słońce. W jednej z plażowych knajpek Aurelia pije super kawę – i jest szczęśliwa :)


Mamy wielką ochotę by wejść na punkt widokowy i ujrzeć ukrytą w skałach lagunę. Z relacji poprzedników wiemy, że aby tam dotrzeć trzeba przejść ścieżką przez małą dżunglę i pokonać niewielki próg skalny, gdzie dla ułatwienia zwisa nawet jakaś lina. To coś dla nas :)
Ruszamy zatem przechodząc na kolejne plaże, aby dotrzeć do początku ścieżki w głąb dżungli. Dochodzimy do ostatniej plaży mijając po drodze niesamowite formacje stromych skał porośnięte lianami i dziesiątki turystów, ale żadnej odbijającej w głąb ścieżki.


Wracamy przyglądając się uważnie jeszcze raz i odkrywamy tablicę informującą o niebezpieczeństwie i lekko położony przesmyk skalny z którego zwisają liny i liany. Coś dla nas :)

 jeszcze uśmiech, bo to przed, początek wydaje się być łatwy

Nie jest łatwo bo podejście wysmarowane jest pomarańczową śliską od deszczu mazią, a strasznie śliskie liny tylko przeszkadzają. Próg skalny miał być, ale nie na początku i nie prawie 100 metrowy. Aurelia wybrała się w kroksach, a ja za to z większym i cięższym plecakiem i choć buty miałem niby solidne to jeździłem w nich jak na łyżwach. Brakowało nam jakiejś przygody to ją właśnie mamy :) 


 Starając się nie upaćkać w tym błocku na maksa pokonujemy kolejne metry w górę uśmiechając się do siebie :) Już wiemy dlaczego tu tak mało ludzi. Wreszcie zdyszani i zlani potem docieramy najpierw do punktu widokowego. Było warto :)


Teraz laguna. Bez kłopotu wybieramy ścieżkę w egzotycznych zaroślach. Mijamy dosłownie pojedyncze osoby i wszyscy z sympatią współuczestnika wyczynu poruszania się tutaj, uśmiechają się do siebie, mrugają porozumiewawczo lub pozdrawiają i wymieniają uwagi :) Im bliżej laguny tym teren staje cię bardziej zarośnięty, bardziej zabłocony i stromy. Zaczyna być ciekawie, żeby nie powiedzieć trudno. 


 Spotykamy tu dosłownie pojedyncze osoby brudne od pomarańczowej mazi, która zdaje się oblepiać wszystko. Co kilkanaście kroków znajdujemy pojedynczą japonkę to pozostałość po tych co jednak przegięli z obuwiem. Jest mroczno i odzywają się cykady gwiżdżące jak czajnik z gotującą się wodą. Czujemy się już nie tylko jak Indiana Jones czy Rambo, ale jak bohaterzy jakiegoś thrillera. Wśród roślin i błota pokonujemy kolejne progi skalne z linami zbliżając się do laguny. Ta część trasy to typowa wspinaczka skałkowa, tylko tym razem liczy się każdy ruch bo skała jest mokra, a asekuracji brak :) Przestaliśmy już dbać o czyste ciuchy, jesteśmy zlani potem. Czujemy straszne pragnienie.


Widzimy już lagunę, ale jeszcze ostatni próg. Nie, to straszne, poddajemy się. Widzimy schodzące w dół mokre przewieszone skały ok.10m z dyndającą liną. Musielibyśmy z tej liny skorzystać przy tym zejściu. To ostatni odcinek, ale wątpimy by ktoś, dziś w tych warunkach go pokonał. Rozsądek mówi stop. 

 widoczne w dole oczko wodne to nasz cel :)

Wracamy jednak z poczuciem, że zrobiliśmy wszystko na co było nas stać. Znaleźliśmy się z powrotem na starcie. Strasznie brudni, przemoczeni i spragnieni. Ludzie patrzą na nas dziwnie, a my jesteśmy szczęśliwi :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz