piątek, 9 grudnia 2011

9.12.2011, Pozań - podziękowania :)


To już koniec naszej wycieczki :)
Dziękujemy wszystkim naszym czytelnikom, szczególnie tym, którzy jak nas informowali, na bieżąco śledzili nasze losy. Szczególnie musimy podziękować Jackowi – naszemu wiernemu komentatorowi :) Dzięki Wam nie czuliśmy się w podróży sami ;) i mieliśmy motywację, by mimo zmęczenia pisać codziennie kolejnego posta. Dopingowały nas też do tego przeglądane statystyki. Codziennie ok. 30-50 wejść i ponad 1200 w sumie.
Chcieliśmy również podziękować:
- Ali i Krystianowi Orzeł za ich opowieści i liczne udostępnione przewodniki oraz mapy http://mandalastudio.pl/ ;
- Darkowi Pawlakowi, który nas dopingował, służył radami doświadczonego znawcy Tajlandii, podróżnika oraz pilota wycieczek i podnosił nas na duchu;
- Maciejowi mieszkańcowi Bangkoku z którego doskonałego bloga  Skok w bok blog http://skokwbokblog.com/ bardzo skorzystaliśmy;
- oraz autorom licznych blogów z podróży po Tajlandii i Kambodży, gdzie znaleźliśmy sporo przydatnych informacji. Dzięki nim w wielu sytuacjach nie pozostało nam jedynie załamywanie rąk ;)
                http://siamsoleils.blox.pl/html ,
                http://neronek42.blog.onet.pl/,
                http://www.witaga.com/tajlandia-opisy-wypraw-71.html,
                http://rodzinne-podroze.blogspot.com/p/tajlandia-kambodza-2011.html,

Wiele informacji czerpaliśmy także z forów portali podróżniczych:
               http://www.odyssei.com/
               http://www.globtroter.pl/
               http://www.travelbit.pl/v2/

Trudno nam w tej chwili, gdy jeszcze nie opadły emocje i nie podliczyliśmy kosztów, podsumować wyjazd. Zrobimy to na pewno niedługo zamieszczając tutaj nasze przemyślenia. Bloga na razie nie usuwamy ;)

czwartek, 8 grudnia 2011

8.12.2011 - godz. 20:00 powrót do Polski


Wydawało by się, że powrót to jest prosta sprawa. Tak się nam wydawało. Loty odbyły się tym razem bez większych komplikacji. O 2.00 wystartowaliśmy z Bangkoku o 5.15 byliśmy w Katarze. W międzyczasie trzeba było cofnąć czas o 4 godziny. Lot trwał 6 godzin, później 3 godzinki postoju w Doha.


I przedostatni etap ponad 6 godzin do Berlina. Start 8.15, cofamy czas o 2 godziny i już o 12.50 powitaliśmy zimny Berlin. No i ostatni etap, opłacony bus firmy Berlin Travel, który miał nas zawieźć na dworzec zachodni w Poznaniu. 0 13.00 dzwonię już z lotniska w Berlinie do firmy przewozowej, pani mnie informuje, iż mamy udać się do terminalu A0 na przeciwko Burger King i tam poczekać. No to czekamy o 13.15 znów dzwonię pani się zorientuje gdzie jest kierowca i mi oddzwoni. Niby za 10 minut miał być. Pojawił się o 13.40, zaprowadził nas do samochodu, usiedliśmy i jeszcze chwilę poczekamy bo ma być jeszcze jedna dziewczyna. Za niedługo jest i ona. Uradowani wygodnie się rozsiadmy bo kierowca rusza. Jak się okazuje na jakiś czas musi opuścić lotnisko bo po 14.00 przylatują następne osoby. Pojechaliśmy na jakąś ulicę „x” w Berlinie i pan kierowca zostawił nas oznajmiając , że za 10 minut wróci, wrócił po ponad 20. I znów na Berlin Tegel jak się okazało dosiadły się do nas trzy panie, które akurat wróciły ze Stambułu. Wraz z nimi dosiadł się pan trudno określić pochodzenie, biegle mówił po włosku i angielsku. Całe towarzystwo bobrze się bawi. Jedziemy tym razem do salonu Volksvagena po jakieś części. Tu spędzamy dobre 30 minut. No a potem jeszcze na lotnisko Schonefeld po jeszcze jedną osobę. Efekt był taki, że wyjechaliśmy z Berlina o 16.00, a nie jak planowo miało być o 13.00. Do domu dowlekliśmy się o 20.00. Mieliśmy jedno marzenie kąpiel i łóżko. Tymczasem od 3 dni w naszej kamienicy wyłączony jest pion kanalizacyjny. Ogółem suuuper, grzecznie umyłam się w małej miseczce, no i w końcu własne łóżko. Na nogach już jestem 40 godzin (z drzemkami w samolocie) w końcu czas na odpoczynek :)

środa, 7 grudnia 2011

7.12.2011, godz. 20.45 Bankok - Pożegnanie z Tajlandią


Dziś ostatni dzień naszej wycieczki. Spędzamy go w Bangkoku. Postanowiliśmy zrobić małe zakupy. W tym celu odwiedziliśmy MBK (najpopularniejsza tutaj galeria handlowa) w nowoczesnej bussinesowej dzielnicy.



Spotkaliśmy się z mieszkającą w Bangkoku koleżanką nazywaną przez bliskich New. New okazała się bardzo sympatyczna i oprócz tradycyjnego spotkania przy kawie towarzyszyła nam i pomagała w zakupach :) 




Na koniec za radą naszego kolegi podróżnika Darka z którym kilka lat temu byliśmy w Indiach, postanowiliśmy uwiecznić Bangkok z punktu widokowego na 84p Baiyoke Tower. Bilet kosztuje 300BTH/os (30zł). Do jednej z wind ustawiła się długa kolejka. Zrezygnowaliśmy z czekania i pobiegliśmy do innych wind, które niestety nie jadą na samą górę. Przesiadając się po drodze między windami da się jednak dość szybko dojechać. W ramach biletu dostaliśmy w bufecie na 83 piętrze soczki. Winda dojeżdża właśnie tam, natomiast obracający się taras widokowy bez przesłaniających szyb jest piętro wyżej i trzeba tam podejść schodami. Dziękujemy Darku było warto :)






Teraz powrót do hotelu, pakowanie. Miejmy nadzieję, że nie będzie nadbagażu ;) i w nocy (godz. 2:00) odlatujemy :)

wtorek, 6 grudnia 2011

6.12.2011 Bangkok 19.00


Wróciliśmy. Na dworcu Hualampong szukaliśmy taxi do naszego hotelu na Soi Rambuttri. Jeden taksiarz rzucił kwotę 400 Bth(40zł), olaliśmy go i tak znaleźliśmy tuk-tuka za 150 Bth(15zł). Przychodzimy niestety znów trafiamy w recepcji na niemiłą panią, i do tego okazuje się, że nie ma pokoju. Mówimy jej, że gdy ostatnio wyjeżdżaliśmy obsługiwał nas jakiś pan i powiedział, że nigdy nie ma żadnego problemu z wolnymi pokojami więc po co rezerwacja. W końcu coś dla nas znalazła. Mieszkamy w pokoju z fanem i do tego działa klima. Problem jest jedynie taki, że nie można jej wyłączyć i nieźle dmucha zimnym powietrzem, więc siedzimy w polarach. Za to natrysk nie działa. Mamy do dyspozycji mały kranik zamontowany w ścianie. Została nam tu jedna noc, więc odpuszczamy zgłaszanie usterki. Po śniadaniu pojechaliśmy poszwendać się jeszcze trochę po China Town. Parę ciekawostek wyłowiliśmy. Choć ze wzgl. na upał było ciężko. Zrobiliśmy niezłą marszrutę wracając na piechotę do hotelu. Do tego rozwaliły mi się sandały no i jak to na ostatni dzień zakupiłam japonki :) co by wtopić się w otoczenie.

 jedzenie które jest przygotowane do walki z wysoką temp. uwędzone na wiór
 
  Jak odczujesz pragnienie to prawie co chwilę mijasz ulicznych wytwórców soków naturalnych 100%, tym razem granat 40Bth(4zł)
 
 Przechadzając się ulicami znalazłam panią piekącą w woku pierogi z czymś zielonym w środku, trochę przypominało szpinak. Bardzo smaczne szt 8Bth (80gr)

  targ kwiatowy

 spotkaliśmy także smakoszy chili :)

Te kolorowe górki to sproszkowane, lub wysuszone elementy rybie i owoców morza. Ładnie wyglądają, ale fetor straszny.

krabiki sympatyczne, ale z daleka
A tu stoisko ze specyfikami na wszelkie dolegliwości:)

 takie cudeńka  też przeznaczone są do leczenia, ciekawe na co pomagają?

I na zakończenie relaks to co każdemu jest potrzebne do egzystencji :) Idąc wzdłuż murów kompleksu pałacowego na chodniku porozkładanych było wiele mini stoisk. Sprzedawcy odpoczywali w cieniu drzew, spali, lub w taki właśnie sposób umilali sobie czas.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

5.12.2011 powrót do Bangkoku 15.00


Dziś zaczynamy powrót do Bangkoku, a właściwie do domu :) bo za 2 dni z Bangkoku lecimy do Europy. O 10.10. miał po nas do hotelu przyjechać bus, który zawiezie nas do Trangu. Dalej o 17.25 nocną kuszetką jedziemy do Bangkoku. O 9.00 zjedliśmy śniadanie i punkt 10.10 wyszliśmy z pokoju. Nie zdążyliśmy jeszcze wyjść z hotelu, gdy w korytarzu zaczepił nas facet i pyta o nr pokoju, okazało się, że to już nasz kierowca. Super zapakowaliśmy się do busa i jedziemy. Plecaki w bagażniku, miękkie, wygodne fotele i klima. Czego chcieć więcej? Ale doświadczenie niestety uczy, że nic nie może być takie piękne, więc w lekkim napięciu czekamy na rozwój sytuacji. Tylko co tym razem? :) Po drodze kierowca zabrał jeszcze kilka osób. I tak ujechaliśmy jakieś 25 minut. Zatrzymujemy się w Krabi  i facet pokazuje nam inny bus, że teraz pojedziemy tym. No dobra wysiadamy, a przy tym drugim busie nie ma nikogo. Pytam poprzedniego kierowcę o nasze bilety. Ok., waitinig here, pytam co z biletami ok ok. not pay, zapakowaliśmy się szybko do nowego busa, bo zaczęli zbierać się ludzie. Niestety miejsca na nasz bagaż nie było, więc upchnęliśmy się z całym ekwipunkiem na przednich siedzeniach. Ruszamy, kierowca znów zbiera komplet pasażerów. Po kilku przystankach pojawia się jakiś facet i wrzeszczy, żebyśmy dali mu bilety. Mówimy mu, że bilety zabrał poprzedni kierowca. Stoimy, gdzieś dzwonią i pojawia się nasz pierwszy kierowca każąc dać nam bilety. No tego było już za wiele, wykrzykuję mu, że trzy razy go pytałam o nasze bilety przy przesiadaniu się. O dziwo podziałało bo sobie przypomniał chyba, że to on ma nasze bilety. Co za ludzie. Jedziemy dalej za niedługo dosiada się dziewczyna, która siada półdupkiem z boku, a my nasze plecaki musimy prawie trzymać na kolanach. Już mnie trafiło. Za chwilę odwraca się do nas pani siedząca przy kierowcy, która mówi, że tym autobusem nie dojedziemy do dworca kolejowego. Chociaż takie miejsce docelowe podaliśmy, gdy wypisywano nam bilet. Kierowca przekazał nam przez panią z przodu, że  z miejsca w którym nas wysadzi jest do dworca na piechotę tylko 50min lub możemy złapać tuk-tuka. W końcu wysiedliśmy na jakimś skrzyżowaniu w Trang. Zaczynamy łapać tuk-tuka. Na razie nic nie jedzie, w końcu jeden się zatrzymał, sęk w tym, że facet nic nie rozumiał po angielsku. Łapiemy znów, tylko tym razem w Lonely planet znaleźliśmy tłumaczenie tajskie stacja kolejowa. Nowo złapany riksiarz na szczęście umiał czytać, więc szybko dotarliśmy.


 jeżdżą tutaj bardzo oryginale motoriksze (tuk-tuki)

Teraz siedzimy w sympatycznej restauracji przy stacji, a że mamy free wi-fi to możemy poblogować ;) 



Ogółem Trang to małe spokojne miasteczko, gdzie turystów jest bardzo mało. Ludzie wydają się być sympatyczniejsi, a ceny są o wiele niższe.



PS. Niestety nie udało nam się wrzucić tego posta w Trang bo zerwało się połączenie z internetem.
Teraz jesteśmy w Bangkoku po nocnej jeździe pociągiem sypialnym. Tym razem o dziwo przyjechał z kilku minutowym opóźnieniem :)

niedziela, 4 grudnia 2011

4.12.2011 Wyprawa na Railay Beach 23.00


Zaczął się kolejny dzień niestety deszczowy. Ponieważ jest to niedziela to jak na starych dewotów przystało ;) postanowiliśmy pójść do kościoła. Sytuację mieliśmy dobrze rozpoznaną już wcześniej przez Internet, więc zaczepiamy pierwszego riksiarza i wskazujemy mu na mapie cel - St. Agnus Church. Riksiarz na znak, że zrozumiał pobożnie składa ręce. Tym razem poza koniecznością pozostawienia butów przed wejściem kościół pozornie nie wyróżnia się wielce. Dostrzegamy tylko jeden zaskakujący szczegół. Obok ołtarza stoi drugi ze świecami i kwiatami dedykowany królowi. Zaczyna się msza. Przez kościół od tyłu wędruje ksiądz z ministrantem, zapala świeczki królowi i oddaje mu pokłon.  Msza w języku tajskim, choć sporo białych, mija w zasadzie zwyczajnie. Spokojnie da się rozpoznać stałe elementy. Jednak na koniec przed błogosławieństwem, ksiądz znów wychodzi przed portret króla i zaczyna się jakaś modlitwa. Może to z okazji jutrzejszych urodzin króla. Musimy  jednak wyjść.  Umówiliśmy się z riksiarzem żeby czekał godzinę.    
Wracamy do hotelu w regularnie padającym deszczu. Mamy nawet wrażenie, że jest zimno. Na horyzoncie nad morzem mleko. Piękne południe, piękne ciepłe kraje :) Zatrzymujemy się przy plaży by zrobić zdjęcie, jak tu może być. Prawdziwe polskie lato ;)


To nasz ostatni dzień w Krabi i chcieliśmy przynajmniej zobaczyć piękną plażę Railay do której można dotrzeć tylko łodzią w 15min (200BTH/os w jedną stronę). Ralay Beach West, Est i jeszcze dwie inne plaże połączone ścieżkami leżą w zasadzie na odciętym od świata drogą lądową przez wysokie, strome i porośnięte dżunglą skały półwyspie. 


 Oprócz pięknych plaż jest to mekka wspinaczki skalnej na pięknych wapiennych skałach pokrytych gęsto stalaktytami. Z ciekawostek jest tu też ukryta w skałach laguna oraz punkt widokowy.
Decydujemy się płynąć nawet w deszczu. Pytamy w kasie na nabrzeżu i słyszymy, że musi się zebrać 8 osób, a chętnych brak. No cóż, wracamy do hotelu z przekonaniem, że tak ma być i fantastycznego południa Tajlandii to już dla nas koniec.
Gmeramy w internecie i zaczynamy myśleć o powrocie. Nawet prognozy na Polskę sprawdzamy. I nagle zauważamy, że od kilkunastu minut nie pada – może jest więc szansa? Biegiem na nabrzeże, a tam czeka łódź na Railay w której brakuje 2 osób :) Co za szczęście! Zaczyna się nawet przejaśniać. Po 15min. sami możemy docenić piękno Railay Beach. Zza chmur zaczyna wyglądać słońce. W jednej z plażowych knajpek Aurelia pije super kawę – i jest szczęśliwa :)


Mamy wielką ochotę by wejść na punkt widokowy i ujrzeć ukrytą w skałach lagunę. Z relacji poprzedników wiemy, że aby tam dotrzeć trzeba przejść ścieżką przez małą dżunglę i pokonać niewielki próg skalny, gdzie dla ułatwienia zwisa nawet jakaś lina. To coś dla nas :)
Ruszamy zatem przechodząc na kolejne plaże, aby dotrzeć do początku ścieżki w głąb dżungli. Dochodzimy do ostatniej plaży mijając po drodze niesamowite formacje stromych skał porośnięte lianami i dziesiątki turystów, ale żadnej odbijającej w głąb ścieżki.


Wracamy przyglądając się uważnie jeszcze raz i odkrywamy tablicę informującą o niebezpieczeństwie i lekko położony przesmyk skalny z którego zwisają liny i liany. Coś dla nas :)

 jeszcze uśmiech, bo to przed, początek wydaje się być łatwy

Nie jest łatwo bo podejście wysmarowane jest pomarańczową śliską od deszczu mazią, a strasznie śliskie liny tylko przeszkadzają. Próg skalny miał być, ale nie na początku i nie prawie 100 metrowy. Aurelia wybrała się w kroksach, a ja za to z większym i cięższym plecakiem i choć buty miałem niby solidne to jeździłem w nich jak na łyżwach. Brakowało nam jakiejś przygody to ją właśnie mamy :) 


 Starając się nie upaćkać w tym błocku na maksa pokonujemy kolejne metry w górę uśmiechając się do siebie :) Już wiemy dlaczego tu tak mało ludzi. Wreszcie zdyszani i zlani potem docieramy najpierw do punktu widokowego. Było warto :)


Teraz laguna. Bez kłopotu wybieramy ścieżkę w egzotycznych zaroślach. Mijamy dosłownie pojedyncze osoby i wszyscy z sympatią współuczestnika wyczynu poruszania się tutaj, uśmiechają się do siebie, mrugają porozumiewawczo lub pozdrawiają i wymieniają uwagi :) Im bliżej laguny tym teren staje cię bardziej zarośnięty, bardziej zabłocony i stromy. Zaczyna być ciekawie, żeby nie powiedzieć trudno. 


 Spotykamy tu dosłownie pojedyncze osoby brudne od pomarańczowej mazi, która zdaje się oblepiać wszystko. Co kilkanaście kroków znajdujemy pojedynczą japonkę to pozostałość po tych co jednak przegięli z obuwiem. Jest mroczno i odzywają się cykady gwiżdżące jak czajnik z gotującą się wodą. Czujemy się już nie tylko jak Indiana Jones czy Rambo, ale jak bohaterzy jakiegoś thrillera. Wśród roślin i błota pokonujemy kolejne progi skalne z linami zbliżając się do laguny. Ta część trasy to typowa wspinaczka skałkowa, tylko tym razem liczy się każdy ruch bo skała jest mokra, a asekuracji brak :) Przestaliśmy już dbać o czyste ciuchy, jesteśmy zlani potem. Czujemy straszne pragnienie.


Widzimy już lagunę, ale jeszcze ostatni próg. Nie, to straszne, poddajemy się. Widzimy schodzące w dół mokre przewieszone skały ok.10m z dyndającą liną. Musielibyśmy z tej liny skorzystać przy tym zejściu. To ostatni odcinek, ale wątpimy by ktoś, dziś w tych warunkach go pokonał. Rozsądek mówi stop. 

 widoczne w dole oczko wodne to nasz cel :)

Wracamy jednak z poczuciem, że zrobiliśmy wszystko na co było nas stać. Znaleźliśmy się z powrotem na starcie. Strasznie brudni, przemoczeni i spragnieni. Ludzie patrzą na nas dziwnie, a my jesteśmy szczęśliwi :)

sobota, 3 grudnia 2011

3.12.2011 – wycieczka na wyspę Jamesa Bonda 22.00


Wreszcie udało się zobaczyć coś poza Ao Nang :) dziś byliśmy na całodniowej wycieczce pod hasłem „wyprawa na wyspę Jamesa Bonda”, ale po kolei.

Tym razem zacznę od opisania nocy bo była ciekawa. Mieliśmy małą przygodę, niemal jak z horroru ;) która na szczęście skończyła się dobrze.
Kładłem się wczoraj spać później niż Aurelia  buszując jeszcze nieco po Internecie. Postanowiłem przed snem zasłonić okno firanką, bo miałem wrażenie, że wpadają nam do pokoju komary. Przerwało to jednak czujny sen Aurelii i dostałem ochrzan na dobranoc, że zwariowałem przecież mamy wystarczająco duszno. No nic, zwinąłem się w kłębek jak piesek na swoim łóżku i zasnąłem. Nagle zostałem wyrwany ze snu przez jakiś hałas i widzę Aurelię biegnącą w kierunku okna krzyczącą i machającą rękami. Pierwsza myśl na półprzytomno to, że jednak coś z tymi komarami, ale Aurelia coś do kogoś krzyczy i to po polsku??!!

Okno było otwarte, bo było bardzo duszno, rzeczywiście odsłoniłam grubą zasłonę, żeby choć trochę powietrza wpadało do pokoju. Obudziły mnie jakieś dziwne odgłosy, spojrzałam w czarną otchłań otwartego okna i wydawało mi się, że to małpa siedzi na parapecie i chce wejść do środka. Podbiegłam i krzyknęłam zatrzaskując okno.
- Aurelia

Zrozumiałem, że coś nie tak i coś się tam przy oknie dzieje. Jest to tym bardziej dziwne, że mieszkamy na drugim piętrze. Podbiegam do Aureli i widzę tuż przy naszym oknie białego faceta w okularkach od którego wyraźnie czuć alkohol, stojącego na klimatyzatorze i trzymającego się naszego okna. What’s the problem!!! - drzemy się przerażeni, a facet z uśmiechem i spokojem – I lost my key and try to get to my room. Szajbus kompletny w tym stanie i na tej wysokości. Jak tu się wdrapał? Przecież za chwilę będziemy mieli kalekę albo trupa. Wciągnęliśmy go przez okno to pokoju. Poprzewracał nam stojące pod ścianą szklanki, nakrzyczeliśmy i wywaliliśmy drzwiami. Była 4:00 nad ranem. Nockę już mieliśmy do tyłu.

Po kolejnej „spokojnej” nocy w pięknym tajskim kurorcie wstaliśmy 7:15 by zdążyć na umówioną godzinę początku naszej wycieczki. Miało się zacząć transferem z naszego hotelu, więc zwarci i gotowi czekamy od 15 minut przed hotelem. Bez śniadania oczywiście, bo przed 10:00 lokale są pozamykane. Zjedliśmy tylko kilka wafelków kupionych w 7eleven (tutejsza żabka). Zapowiadanego transferu nie ma no to wleczemy się do naszego biura, na szczęście mamy blisko, i tam uspokojeni przez panią z biura czekamy kolejne 15min. Wreszcie jest :) ładujemy się do klimatyzowanej Toyoty Commuter na wygodne kanapy pomiędzy innych zgarniętych z hoteli wcześniej klientów i w towarzystwie bardzo sympatycznego, świetnie mówiącego po angielsku przewodnika ruszamy do sąsiedniej prowincji. Tam zjeżdżają się kolejne dwa busiki i pakują nas to łodzi (tzw. longtail boat). Płyniemy w kierunku największej atrakcji wycieczki tzw. Wyspy Jamesa Bonda. Jest to charakterystyczna skalna maczuga stercząca w zatoczce, która została wykorzystana w filmie o agencie 007 z 1974r „Człowiek ze złotym pistoletem”. 


 Miejsce z którego oglądamy wyspę agenta też jest bardzo ciekawe. Ma piaszczyste plaże i fantazyjne wapienne skały.



Aż trudno odmówić sobie uczepienia się którejś, a że fajne formacje były tuż przy stoliku strażników parku to Aurelia miała mało czasu na zrobienie zdjęcia w akompaniamencie krzyków - not allow!!!


Po 20min (zdecydowanie za krótko) zapakowani na powrót do łodzi płyniemy w rejon skalnych grot i łuków nad wodą, gdzie można sobie popływać na kajaku (tzw. kanyoning) pod warunkiem, że ktoś wykupił również tą opcję w pakiecie wycieczki (200BTH/os - 20zł/os). Pozostali (czyli wszyscy Polacy w tym i my) czekają na zakotwiczonych stateczkach po środku pięknej zatoki.

te drzewa na brzegu to mangrowce inaczej namorzyny, mają ciekawy system korzeniowy filtrujący słoną wodę:)
 Kolejny punkt programu – płyniemy do zbudowanej na wodzie na palach wioski muzułmańskiej. Mamy tu zjeść lunch wliczony w koszty wycieczki. Robią tak chyba wszystkie wycieczki bo od strony morza wioska zaczyna się sporymi lokalami, gdzie co chwila pojawia się kolejna grupa. Naszą grupę sadzają przy czterech sporych okrągłych stołach. Lunch jest nawet niezły, pomijając małe nieporozumienie, gdy podano nam danie przeznaczone dla innej wycieczki i pałeczki kurczaka trzeba było grzecznie zwrócić :) Wioska zamieszkiwana jest przez 1300os. Jest tu szkoła i meczet. 


 Niemal cała jest jak arabski suk, albo pasaż handlowy. Składa się z nieprzerwanego ciągu zadaszonych kramików. Po obiedzie mała przechadzka alejkami. Trzeba uważać bo tak jak i w suku łatwo tu zginąć, ale jest to świetna okazja do zrobienia kilku ciekawych zdjęć.



Następny punkt to tzw. Monky Cave (jaskinia małp). Jest to ciekawa jaskinia z bogatą szatą naciekową zamieniona w świątynię buddyjską z główną atrakcją – posągiem leżącego buddy.


 Miejsce przed jaskinią upodobały sobie małpy. Jest tu ich naprawdę spora gromada i choć są wdzięcznymi obiektami do fotografowania trzeba uważać, by w chwili nieuwagi nie stać się obiektem ataku i kradzieży lub nawet pogryzienia.
Dotrwaliśmy do ostatniej atrakcji – kąpiel w wodospadach w Jednym z licznych parków porośniętych dżunglą. 


 W zasadzie wodospad zaczął się już przed dojazdem do parku. Zaczął padać coraz bardziej intensywny deszcz. Mimo braku zamiaru kąpieli pobiegliśmy ścieżką w głąb dżungli popodziwiać prawdziwy las deszczowy ;)


W strugach lejącego deszczu wracaliśmy busikiem długą drogą do naszego Ao Nang. Cała wycieczka kosztowała 1000BTH/os (100zł/os). Podobało nam się choć tempo raczej wariackie.


piątek, 2 grudnia 2011

2.12.2011 Ao Nang Beach 22.00


Mija kolejny dzień na południu Tajlandii. Niestety dla nas to okres jak dotąd pechowy. Jesteśmy tu już 2,5 dnia i nie udało nam się w zasadzie wyrwać poza Ao Nang. Z wyjątkiem 2 sąsiednich łatwo osiągalnych na piechotę plaż nie wpisanych niestety do katalogu najładniejszych plaż Tajlandii ;) Powodem są głównie moje kłopoty z żołądkiem (rozwolnienie i temperatura), które zaczęły się wczoraj. Co prawda dziś było lepiej,  ale czułem jeszcze wyraźne osłabienie.

jeden z licznych kurortów mijanych na naszej trasie

 Mamy nadzieję, że trochę więcej uda nam się zobaczyć jutro. Wykupiliśmy całodniową wycieczkę do kilku ciekawych miejsc. 
A dziś czas oprócz wypoczynku w hotelowym łóżku i obejrzeniu filmu na komputerze odbyliśmy mały spacer na Nopparat Thara Beach. Wygląda na to, że odwiedzanie mało popularnych i nie reklamowanych plaż jest połączone z ryzykiem rozczarowania. Mimo skromności tego miejsca najsmutniejszy jest widok zaniedbania. Plaża zamienia się w śmietnisko.


 Przy okazji wycieczki udało nam się uchwycić na zdjęciach kilka ciekawostek. Akurat do brzegu podpłynęła łódź pełna ludzi. Bardzo ciekawy sposób wysiadania z niej zapewnili swoim klientom przewoźnicy :)


Po okolicach poruszają, się wyglądem przypominające zabawki, taksówki.

Trudno nam zrozumieć jak w takiej temp. i przy takiej wilgotności można jeszcze biegać?

Moto-riksze  mają tutaj oryginalną konstrukcję. Pasażerowie siedzą z boku napędzającego pojazd motocykla na ławeczkach w postaci narożnikowej kanapy. Do utworzonego w ten sposób wnętrza wchodzi się od przodu pojazdu. Wiele z riksz ma dodatkowe efektowne podświetlenie od dołu lub wygląd przypominający mini klub nocny :)