środa, 30 listopada 2011

01.12.2011, godz. 12:30, Ao Nang - rest

A jednak, kłopoty z żołądkiem. Na każdym wyjeździe do tej pory był taki dzień (dni) gdy coś się przyplątało. Myślałem, że Tajlandii nic nam nie grozi, ale widać, że trzeba uważać zawsze i wszędzie. Nie mieliśmy kłopotów nawet po lodach w Kambodży, a tu proszę w kurorcie Tajskim.
Wczoraj wieczorem poczułem, że mam temperaturę. Termometr wskazywał 38 stopni. Do tego doszło rozwolnienie. Zażyłem parę leków zabranych z polski, ale niestety bez większych skutków. Rano poczułem się na siłach by przejść się do lokalnej apteki i na śniadanie. Wygląda na to, że będzie dobrze :)


 
ale dzisiejszy dzień potraktujemy jako totalnie restowy. Tym bardziej, że musimy się w końcu lepiej wyspać i pouzupełniać wypocone elektrolity. Na szczęście owoców tu nie brakuje :)

 takiego świeżego ananasa można tu kupić na każdym rogu za 1zł

30.11.2011 Ao Nang rozpracowywanie


No to trochę sobie dziś pozwiedzaliśmy naszą miejscowość. Zaczęliśmy od obiadu. Ok.15.00 wyruszyliśmy na poszukiwania miejsca co by zjeść coś smacznego. Wyszliśmy na główną ulicę no i po chwili już jest restauracja. Przeglądamy menu i miny nam rzedną. To samo danie, które jedliśmy w Bangkoku za 50-60 Bth (5-6zł), tutaj kosztuje 150Bth (15zł). Wracamy koło naszego hotelu do jadłodajni, którą obsługiwały muzułmanki. Siadamy i czekamy, zamówienie złożyliśmy. Jeszcze się udało dość szybko to zrobić. Potem czekamy na jedzenie. Rafał dostał pierwszy, a ja już myślałam, że o mnie zapomnieli po ok. 15 minutach później przynieśli danie dla mnie.


Rafał domówił jeszcze jednego naleśnika, ale jego się już nie doczekaliśmy. W gar kuchni pracowały dwie ok. 15-letnie dziewczyny, które się wygłupiały, coś tam niby robiły. Po 30 minutach oczekiwania wyszliśmy. Niedaleko na stoisku ulicznym zjedliśmy banana pancake po 3 minutach oczekiwania :)


Pochodziliśmy jeszcze po stoiskach, chcieliśmy dokupić mleczko do opalania tylko 450Bth(45zł). Cenami południe Tajlandii nas elektryzuje. Zdecydowana większość usług i produktów jest wyższa, niż w pozostałych częściach kraju, a specjalnie wybieraliśmy tańsze miejsce do plażowania.
A potem wybraliśmy się na plażę. Doszliśmy do kończącej ją wielkiej skały, a tu schodki w górę. No to idziemy, pojawił się tylko mały problem, bo wszędzie dookoła było pełno małp. Biegały, skakały po drzewach pod którymi przechodziliśmy, siedziały na poręczy. Jednym słowem małpi gaj.



 Ale weszliśmy na górę, a potem schodkami w dół i okazało się, że to jest przejście na sąsiednią plażę. Pochodziliśmy i wróciliśmy na naszą. Zaliczyliśmy pierwszą kąpiel, na 5 minut orzeźwia, potem znów zaczynasz się pocić.



No i złapaliśmy chowające się za chmury słońce.


wtorek, 29 listopada 2011

30.11.2011 godz.12.00 Ao Nang Beach



Dziś wstaliśmy o 3:45 szybkie pakowanko i przed hotel szukać taksówki. W zasadzie szukać nie trzeba bo tutaj w okolicach słynnej imprezowi Khao San zawsze dużo ich stoi. Po minucie siedzimy w klimatyzowanej różowej toyocie z crazy driverem. W wędkarskim kapelusiku i okularach ze skośnymi oczami przypominał insekta ;) Cały sufit samochodu wyklejony był zdjęciami pasażerów zrobionymi chyba jakimś ukrytym aparatem za szybą kierowcy bo na każdym również go było widać. Cena nie najgorsza za kurs do lotniska 400 BTH (40zł). Gdy tylko ruszył szybko zapięliśmy pasy. Pierwszy raz jechaliśmy ulicami centrum miasta 120km/h. Kierowca tylko trąbił i migał światłami na napotkane pojazdy. Naprawdę jakiś wariat. Aurelia miała wrażenie, że samochód frunie. W tym tempie na lotnisku byliśmy w 20 kilka minut i to omijając autostrady. Podwiózł nas przed samo wejście podstawiając lotniskowy wózek do transportu bagażu. Na koniec wręczył Aurelii wizytówkę.


 Suvarnabhumi Internatinal Airport

Mieliśmy sporo czasu w terminalu więc szukaliśmy jakiegoś miejsca żeby zjeść śniadanie. Wyboru dużego nie było McDonalds 80BTH (8zł) za małego hamburgera z jajkiem, jakimś klopsem i listkiem sera. Smakowało to nie najciekawiej. Aurelia stwierdziła dosadniej – nie będę cytował ;)
Za to mieli wi-fi więc sobie poklikaliśmy. Następnie popędziliśmy do samolotu i nim niedospani zdążyliśmy zmrużyć oko po godzinie już lądowaliśmy na Krabi.
 Schutle bus za 150 Bth/os zawiózł nas z przed lotniska do Ao Nang beach ok. 40 min. Całkiem przyjemnie, klima, wygodne siedzenia. Wysiedliśmy no i w która stronę iść? Możliwości było mniej niż zwykle, przed nami morze;) lub droga w prawo lub w lewo. No to poszliśmy w prawo, mijając co chwilę coraz bardziej wypasione hotele. W końcu weszliśmy do jednego aby w ogóle zorientować się w cenie. 2200 Bth za noc 220zł to najniższa cena, poszliśmy dalej i ciągle nic. No to w tył zwrot i z powrotem tą samą trasą ku centrum miasta. W sumie gdyby nie solar i nasze plecaczki, nie było by najgorzej. W centrum zaczęły się pojawiać nazwy Guesthosów z większą nadzieją wchodziliśmy w wąskie, śmierdzące uliczki i co? Pozamykane, a reklama wisi. Powrót do głównej arterii i idziemy dalej. Zaczepiła nas jakaś babka z lokalnego biura turystycznego, oferując bardzo tanie bungalowy za 700 BTH (70zł) noc. Idziemy dalej w domkach z dykty ze spider-ami nam się nie uśmiecha spędzić 6 dni. Kawałek dalej wysoko po schodach trzeba się wspiąć i znów guesthouse. W sumie to widać zakład fryzjerski, a nie recepcję hotelu, ale krzyczę do faceta ile kosztuje noc, wchodzić nam się już nie chce. Ok. 40 minut już szukaliśmy pokoju. Oczywiście tak niewyraźnie odpowiedział, że trzeba było wejść. No i po krótkiej dyskusji z fryzjer zaoferowano nam pokój z fanem i ciepłą wodą, oraz free wi-fi za 600BTH(60zł) noc.


 Nauczeni doświadczeniem z Kambodży (karaluszki) na razie zapłaciliśmy za 2 noce. Facet  przyjął nas w salonie fryzjerskim. Jak się okazało  recepcja, fryzjer i salon masażu jest to jedno pomieszczenie. Co za ekonomia :) Mamy ładny pokoik z pięknym widokiem. Jeżeli po dzisiejszej nocy będzie ok. – zostajemy do końca.

 widok z naszego okna :)

Powrót do Bangkoku 29.11.2011 godz. 19.30


Tym razem, żeby bez stresu wrócić, wykupiliśmy powrót do stolicy Tajlandii w lokalnym biurze turystycznym ATM za całe 14$ od osoby :) Bus miał podjechać po nas pod nasz hotel o 6.00 rano. Wstaliśmy o 5.00 pakowanie i punkt 6.00 wychodzimy i czekamy. W razie jakiś komplikacji pan z biura dał nam swój nr telefonu. O 6.10 dzwonimy, a tu po khmersku? coś tam gada. W końcu zainteresował się nami pan z obsługi naszego hotelu. Okazało się, że zamiast oczekiwanego pięknego klimatyzowanego busa, który kilka razy pokazywano nam w biurze na folderze, podjechała riksza. Zapakowano nas do niej jeszcze z dwójką ludzi, która też czekała przed hotelem z całym naszym i ich balastem. Było ciężko. Musieliśmy mocno trzymać plecaki, żeby nie pospadały. No i w drogę. Riksiarz dowiózł nas do siedziby biura ATM, gdzie czekało już z 15 osób? A bus miał być 12 osobowy. O 7.00 podjechał autobus wyglądający jak zwykły Citi bus. Bagaże zaczęto ładować przez okno na tylne siedzenia, a my mieliśmy wsiadać. Wszystko ok., tylko siedzenia na wpół leżały i nie można ich było podnieść, jak w wozie sportowym, z tym, że brakowało zagłówków i wszyscy pasażerowie grzecznie trzymali uniesione głowy. Wyglądało to komicznie ;) a po kilku minutach masowaliśmy obolałe karki. Jak by tego było mało to brakowało miejsca na nogi, wbijaliśmy się więc kolanami w fotele przed nami. W tym pięknym pojeździe z 2 przystankami, w tym jednym w domu zmiennika kierowcy, który zabrał z sobą żonę i dziecko, dojechaliśmy po 3 godzinach do granicy. Po drodze mały wyraźnie zafascynowany pasażerami dawał popisy, bijąc na zmianę raz ojca raz matkę. Granica - wysiadka, plecaczki na grzbiet i do punktu kontroli paszportowej. Oznakowano nas czerwonymi naklejkami co byśmy się nie rozpierzchli. Żar się leje z nieba niemiłosierny, a my grzecznie  musimy czekać w kolejce. Po 1,5 godz. załatwiania formalności w punktach granicznych w końcu byliśmy znów w Tajlandii, zebrano nas do kupy i wreszcie widzimy upragniony busik. Wydawał się fajny, mocna Klima, wygodne siedzenia. Nam akurat trafił się ostatni rząd na kołach, gdzie siedzenia są wyprostowane, bez możliwości regulacji. Do tego okazało się że nie za bardzo jest miejsce na bagaże. Ściśnięci jak truśki zawaleni plecakami pędziliśmy do stolicy. Pan kierowca mocno dodawał gazu, tylko co chwilę coś było na drodze i podskok pod sufit. Prawdopodobnie były to jakieś ograniczniki, a naszemu kierowcy to nie przeszkadzało więc pruł. Kilka razy jakaś wielka torba runęła na kogoś z góry bagażu. O 15.00 dotarliśmy w nasze okolice. Bangkok tym razem powitał nas deszczem. Deszcz widzieliśmy pierwszy raz od dnia przybycia z Polski, ale i tak skończył się zanim wysiedliśmy.

 najwyższy budynek w Bangkoku Baiyoke Tower 328m. wysokości ma  85 pięter, widziany z okna naszego pędzącego busika

Po obiadku, wymarsz w poszukiwaniu lodów i kawy. Jak się okazało nie lada przedsięwzięcie. W jednej restauracji był deser banana Split za 6 zł. No to usiedliśmy i co się okazało kawy brak, a banana Split się skończył. Z determinacją wywlekliśmy się na Kao San Road, najwyżej przeżyjemy młóckę muzyczną , ale choć zjemy lody i w końcu wypiję dziś pierwszą kawę. I znalazłam, lody sprzedawali na kulki, 3 szt kosztowały 15 zł. Ogółem super, nie ma to jak Azja;) Idziemy dalej no i znaleźliśmy lodziarnię, deser jest, ale kawy 0. No i tak to właśnie wygląda. Zjedliśmy lody, i poszliśmy szukać kawy. Trafiliśmy do restauracji w której jest darmowe wi-fi. Pijemy więc kawę i tworzymy bloga. 


 Jutro skoro świt pobudka, transport do air portu i Krabi. Już na nas czeka plaża, słońce, drinki i zapewne jakieś zabłąkane rekiny :)

poniedziałek, 28 listopada 2011

Siem Reap 28.11.2011 Kambodża godz. 23.30


Dzisiejszy dzień potraktowaliśmy zupełnie wypoczynkowo. Wreszcie pospaliśmy sobie dłużej. Przecież to wakacje ;) a potem spacer i zakupy w Siem Rap. W naszym pokoju mamy Klimę więc ustawiliśmy sobie jakąś przyjemną temperaturę 25stopni. I wychodząc z pokoju już na korytarzu pierwsze uderzenie ciepła i uśmiech na twarzy, a po wyjściu na zewnątrz w pełne słońce przypominamy sobie w jakiej części świata jesteśmy.

 wejście do naszego hotelu

Po przejściu kilku ulic postanowiliśmy zjeść lody co nie jest tutaj takie proste. Generalnie lodów brak, trzeba się trochę nachodzić by coś znaleźć, szczególnie za rozsądną cenę. Ale znaleźliśmy restaurację na „Pub Street” :) gdzie w zacienionym wnętrzu i w wietrze nieustannie pracujących wentylatorów zasiedliśmy w wygodnych fotelach z widokiem na spokojną w ciągu dnia ulicę. Po kilkunastu minutach dostaliśmy nadtopione desery lodowe, a Aurelia dostała jeszcze bonus w postaci robaka (mały karaluszek) w lodach ;) po zgłoszeniu reklamacji szybko je wymienili.


Później odwiedziliśmy działający w dzień „Old Market” z targiem owocowo – warzywno – mięsno – rybnym. Widoki i zapachy super ;) co chwilę ktoś wali w jakieś mięso by je rozczłonkować lub wrzuca nową porcję lodu do miski z owocami morza zwykle jeszcze żywymi i przebierającymi łapkami jak np. kraby. Musiałem chronić aparat przed obryzganiem ;) 




 Panowie przygotowują lód na stoiska

A o 16.30 wyruszyliśmy z hotelu uwiecznić zachód słońca z Angor Wat w tle. Przyjechaliśmy do wejścia głównego do świątyni, ale słońce było jeszcze dość wysoko.


 Podjęliśmy decyzję, że lepszym punktem widokowym będzie pobliskie wzgórze, które polecił nam nasz riksiarz. Podjechaliśmy, a na dole tłumy, lecimy więc szybko w górę. I tak z kwadransik dobrym tempem, wymijając ze 100 osób. Wchodzimy na wzgórze, a tu punktem widokowym jest szczyt świątyni wystający ponad drzewa, na który wspięło się już wiele osób. Ale nie jest to takie proste. Przed jedynym wejściem bardzo stromymi schodami stoją pracownicy kompleksu i wpuszczają po kilka osób. Przed nami ustawiła się kolejka ok. 300 osób spragnionych pięknego widoku i uwiecznienia go na zdjęciu. Ustawiliśmy się grzecznie za innymi. Powoli się posuwamy, a czas ucieka. W końcu zaczęli wpuszczać wszystkich. Teraz następuje wspinaczka w sprinterskim tempie po kamiennych schodach na czworaka, bo były tak strome i wąskie. Wbiegamy na górę wszędzie ludzie i nic nie widać. Gdzie ten Angkor ??? W końcu wypatrzyliśmy Angkor w oddali przysłonięty lasem z drugiej strony świątyni był ledwo widoczny pośród zieleni i już w cieniu.. Co to w ogóle ma być? Większość ludzi robiła zdjęcia słońcu zachodzącemu nad górami daleko na horyzoncie. I tak właśnie wyglądała nasza wyprawa na zachód słońca z Angkor Wat. By to jasny szlag …:)



 Wracaliśmy niemal po ciemku schodząc w tłumie ścieżką przez dżunglę, niektórzy oświetlali sobie drogę latarkami.
Tego dnia mieliśmy za mało wrażeń. Postanowiliśmy pójść na Pub Street do Temple Club na darmowy pokaz tradycyjnych tańców khmerskih – Psara. Występ miał się rozpocząć 19:30. Udało nam się dotrzeć 19:20 zamówiliśmy kolację. Zdążyliśmy ją ze spokojem zjeść, a występu nie ma. Wreszcie o 20:15 na scenę wbiegły tancerki. I w błysku fleszy zademonstrowały tańce. Przypominające do złudzenia tancerki uwiecznione na płaskorzeźbach Angkor Wat.
W drodze powrotnej Aurelia postanowiła spróbować fish pedicure czyli peelingu w wykonaniu rybek. 2$ przez 20min.  Zanurzyła nogi w wielkim akwarium z rybkami. W trakcie rybiej uczty dodatkowo została wymasowana przez dziewczynę od rybek i dostała puszkę coli.



Jutro skoro świt powrót do Bangkoku. Mamy nadzieję, że w tą stronę będzie łatwiej ;)

niedziela, 27 listopada 2011

Kambodża, Siem Reap 28.11.2011 – godz. 00.45


Na licznych marketach w Siem Reap można kupić naprawdę oryginalne towary z pewnością nie pochodzące z Chin. O Whisky z wężem lub skorpionem w butelce już pisaliśmy, za to podczas dzisiejszego wieczornego spaceru znaleźliśmy ciekawe artykuły w sklepie jubilerskim.

Trudno nam było początkowo uwierzyć, że są to eksponaty wykonane z  prawdziwych krokodyli.
Mały - ok.20cm kosztuje 15$, duży - ok.1m 200$.

Siem Reap 27.11.2011 Kambodża godz.21.00


Dziś pływaliśmy po największym jeziorze Kambodży i całego półwyspu indochińskiego Tonle Sap. Rejs odbyliśmy łodzią motorową z naszym kierowcą tuk-tuka i sternikiem 12,5$/os. Jezioro jest na tyle duże, że w niektórych miejscach nie widać drugiego brzegu.



 Na jeziorze znajdują się tzw. pływające wioski. Domy postawione na palach i ludzie żyjący głównie z połowu ryb. Przez kilka miesięcy w roku woda opada i wioska stoi w błocie, a na terenie wokół domów powstają poletka ryżowe. Możliwe jest wtedy przejście suchą nogą na stały ląd. 






Dodatkowe pieniądze ludzie z pływających wiosek zarabiają na turystach organizując mini wycieczki małymi łódeczkami przez rosnący na jeziorze las. Łódki są napędzane wiosłami przez dzieci lub kobiety. Odbyliśmy bardzo relaksujący mini rejsik 30min 5$/os w towarzystwie dwójki małych wioślarzy, wsłuchani w ciszę, w cieniu fantazyjnie powyginanych konarów ;)



sobota, 26 listopada 2011

Siem Reap 26.11.2011 Kambodża godz. 0.30


Narodową walutą Kambodży jest riel (1$ = ok. 4000 rieli), ale wszystkie ceny dla turystów podawane są w dolarach. Jest to najchętniej przyjmowana waluta. Najczęściej drobne ceny zaokrąglane są do 1$. Gdy np. otwieramy menu restauracji to widzimy niemal od góry do dołu ceny = 1$.
Generalnie Kambodża jest tańsza od Tajlandii. Najdroższe jest zwiedzanie Angkor Wat. Bilet jednodniowy kosztuje 20$/os, ale Angkor jest na tyle wielki i rozległy, że zwykle kupuje się bilet na 2 i więcej dni.
Najważniejszym punktem programu związanym z przybyciem do Kambodży jest dla większości właśnie kompleks ruin Angkor Wat z XII w,  który jest uznawany za największą budowlę sakralną na świecie, leżący w pobliżu miasteczka Siem Rap. Był to również i nasz główny cel.
No to wstaliśmy 7.15, przygotowanie, śniadanko w hotelowej restauracji super za całe 3$/os i o 9.00 wyjazd.


Pan Lam, który nas obwoził tuk-tukiem przez 7 godzin, został nam polecony przez nasz hotel usługa 9$.
No to pędzimy ulicami Siem Reap już czuć upał, ale wiaterek miło nas jeszcze chłodzi. Najpierw kupujemy bileciki od razu na trzy dni 40 $/os robią nam ładne zdjęcie i do Angkoru.


Wysiadamy i przed nami „przepiękna” 100 metrowa aleja pełna masy ludzkiej. Największe ilości naszych braci z Chin i Rosjan. Lampa niesamowita, cienia 0, ale idziemy twardo. Po 10 minutach mamy dosyć całego Angkor Wat. Gdziekolwiek się ruszysz ludzie, zrobienie kadru bez nich, trzeba mieć dużo szczęścia. Poza tym wiele świątyń jest w remoncie.



Pojeździliśmy po kilku świątyniach których nazw nawet nie znamy.
Ta Prohm - kompleks, który pochłonęła dżungla, w 2000 r. kręcono tu sceny do „Tomb Raider”. Tak ładnie jest napisane w przewodniku. Na fotkach zobaczycie tą przyrodę. Natomiast ten kompleks jest sztucznie podtrzymywany przy życiu dla turystów. Ogółem stan jego jest taki, że za parę lat większość z tego może runąć. W sumie tak wygląda większość budowli tutaj, smutna prawda. Dodatkowym ułatwieniem dla turystów, ale zarazem psującym estetykę miejsca są drewniane pomosty, schody i barierki. Są one ustawione w mało przemyślany sposób.



Mała ciekawostka- w tym kompleksie pojawił się bardzo głośny dźwięk, coś w rodzaju alarmu. Myślałam, że to jest jakiś odstraszacz na dzikie zwierzęta. A to były cykady. Dźwięk ten nie opuszczał już nas do końca zwiedzania. Łep pękał.
Bayon – świątynia która wywarła na nas największe wrażenie. Z jej murów spogląda na zwiedzających 216 twarzy.



 Nasz tuk-tuk driver pan Lam :)

Wieczorem odwiedziliśmy Night Market :) na którym można dostać zawrotu głowy od wielu różności :)



 super wiskhy 

Pub Street najbardziej imprezowa ulica w Siem Reap