Minęła kolejna męcząca noc. Nadal się do końca nie zaaklimatyzowaliśmy. Zasnęliśmy o 2 i w nocy budziliśmy się kilka razy z powodu gorąca. Dziś postanowiliśmy zobaczyć China Town. Z kompleksem pałacowym na razie dajemy sobie spokój z powodu czasu i ceny. O 11.00 przy śniadanku rozpracowaliśmy w Internecie miejską komunikację autobusową. Wszystko wydawało się dobrze przygotowane teraz będzie taniej :) Wyruszyliśmy o 12.00 w poszukiwaniu autobusu linii nr 53 aby dojechać do dworca kolejowego Huala Lamphong i China Town. Idziemy już dobre 10 minut szukając przystanku autobusowego. Po drodze udało nam się kupić specjalną mapę sieci autobusowej, jednak nie jest łatwo znaleźć przystanek, nie wszystkie są oznaczone, a jak już są to nie ma żadnej rozpiski. Ponad to autobus niekoniecznie staje na przystanku, zainteresowany musi kiwnąć ręką. Przy okazji udaje nam się też pierwszy raz usłyszeć język „gwizdany” gdy zapytany po drodze człowiek tłumaczył nam położenie przystanku gwiżdżąc i machając rękoma :) . Nagle podjeżdża nasz nr 53, no to jedziemy. Autobus nie wygląda najciekawiej. Drewniane deski na podłodze trzęsąca się pokrywa silnika koło kierowcy i niezbyt czysto. W autobusie pani konduktor sadzająca pasażerów i dzwoniąca metalową skarbonką przypomina o sprzedawanych biletach. Po 10 minutach autobus stanął wyłączając silnik, nie wiemy dlaczego, pani konduktor coś tam gada i macha. 150 m dalej stoi znów autobus nr 53, ludzie się przesiadają, no to my też. Ogółem ciekawe doświadczenie. Nowy autobus stoi, ludzi w środku coraz więcej, robi się bardzo ciasno, ale nie ma się kogo zapytać. Żar się leje z nieba, jesteśmy mokrzy jak szczury :) po 15 minutach autobus w końcu ruszył. Do celu dojechaliśmy już po godzinie. Półżywi, zlani potem wywlekliśmy się z komunikacji co za ulga.
Potem do pierwszego celu Wat Traimit – świątynia 5 tonowego Buddy, cały ze złota. Do świątyni pomógł nam dojść jakiś chiński staruszek, ni w ząb po angielsku, ale Wat Traimit, kiwał głową i machał nam ręką, porozumienie było – cel został osiągnięty.
A potem przechadzka po pięknej chińskiej dzielnicy, zupełnie inna niż Bangkok, który dotychczas widzieliśmy.
Przy okazji Rafał udziela wywiadu piszącym pracę na temat chińskiej dzielnicy Tajkom.
Próbujemy także duriana słynącego z bardzo intensywnego zapachu psującej się cebuli. W wielu hotelach można zobaczyć naklejki z informacją o zakazie wnoszenia durianów :)
Powrót do hotelu, obiadek, pakowanie i dawaj na dworzec kolejowy. Prawie pod hotelem znaleźliśmy taxi, o dziwo bez użerania się z kierowcą co do kwoty. O 18.45 byliśmy już na dworcu. Rafał nawet stwierdził, że teraz jest tak fajnie wszystko się układa i pasuje :). Wyjazd spod biura w którym wczoraj kupiliśmy bilety miał być o 19.30. Jest jeszcze trochę czasu, więc myk na kawkę. Pijemy i czekamy, 0 19.15 Rafał poszedł się zgłosić, że już jesteśmy. Ok. proszę sobie usiąść i poczekać, pani z biura powiedziała, że nam powie kiedy będziemy jechać . No to czekamy. 19.45 pani z biura była bardzo zajęta młodym przystojnym panem. O 20.05 Rafał poszedł znów grzecznie zapytać czy już coś wiadomo. No i w biurze panika. Tym razem pan z biura, oczywiście pełen uśmiech, ale też zdziwiony, państwo jeszcze czekają? Proszę się nie przejmować wszystko w porządku, za chwilę będzie kierowca. W tym czasie nasza piękna pani dalej czarowała przystojnego pana, w ogóle się nami nie przejmując. No to czekamy o 20.15 pojawił się kierowca po angielsku zero. Najpierw zaczął biec, my za nim. Był tylko mały problem nasze plecaczki :) W końcu dowlekliśmy się do jego taksówki. Po 20 minutach dojechaliśmy, zapakowali nas do autokaru. Po prawej siedzą Europejczycy a po lewej Tajowie, a teraz puścili nam film z Di Caprio. Nawet zaczęłam oglądać, ale już przerwali i teraz wyświetlają Transformers z tajskim dubbingiem. Mamy tu już 21.30. pozdrawiamy odezwiemy się z Chiang Mai.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz