Tym razem, żeby bez stresu wrócić, wykupiliśmy powrót do stolicy Tajlandii w lokalnym biurze turystycznym ATM za całe 14$ od osoby :) Bus miał podjechać po nas pod nasz hotel o 6.00 rano. Wstaliśmy o 5.00 pakowanie i punkt 6.00 wychodzimy i czekamy. W razie jakiś komplikacji pan z biura dał nam swój nr telefonu. O 6.10 dzwonimy, a tu po khmersku? coś tam gada. W końcu zainteresował się nami pan z obsługi naszego hotelu. Okazało się, że zamiast oczekiwanego pięknego klimatyzowanego busa, który kilka razy pokazywano nam w biurze na folderze, podjechała riksza. Zapakowano nas do niej jeszcze z dwójką ludzi, która też czekała przed hotelem z całym naszym i ich balastem. Było ciężko. Musieliśmy mocno trzymać plecaki, żeby nie pospadały. No i w drogę. Riksiarz dowiózł nas do siedziby biura ATM, gdzie czekało już z 15 osób? A bus miał być 12 osobowy. O 7.00 podjechał autobus wyglądający jak zwykły Citi bus. Bagaże zaczęto ładować przez okno na tylne siedzenia, a my mieliśmy wsiadać. Wszystko ok., tylko siedzenia na wpół leżały i nie można ich było podnieść, jak w wozie sportowym, z tym, że brakowało zagłówków i wszyscy pasażerowie grzecznie trzymali uniesione głowy. Wyglądało to komicznie ;) a po kilku minutach masowaliśmy obolałe karki. Jak by tego było mało to brakowało miejsca na nogi, wbijaliśmy się więc kolanami w fotele przed nami. W tym pięknym pojeździe z 2 przystankami, w tym jednym w domu zmiennika kierowcy, który zabrał z sobą żonę i dziecko, dojechaliśmy po 3 godzinach do granicy. Po drodze mały wyraźnie zafascynowany pasażerami dawał popisy, bijąc na zmianę raz ojca raz matkę. Granica - wysiadka, plecaczki na grzbiet i do punktu kontroli paszportowej. Oznakowano nas czerwonymi naklejkami co byśmy się nie rozpierzchli. Żar się leje z nieba niemiłosierny, a my grzecznie musimy czekać w kolejce. Po 1,5 godz. załatwiania formalności w punktach granicznych w końcu byliśmy znów w Tajlandii, zebrano nas do kupy i wreszcie widzimy upragniony busik. Wydawał się fajny, mocna Klima, wygodne siedzenia. Nam akurat trafił się ostatni rząd na kołach, gdzie siedzenia są wyprostowane, bez możliwości regulacji. Do tego okazało się że nie za bardzo jest miejsce na bagaże. Ściśnięci jak truśki zawaleni plecakami pędziliśmy do stolicy. Pan kierowca mocno dodawał gazu, tylko co chwilę coś było na drodze i podskok pod sufit. Prawdopodobnie były to jakieś ograniczniki, a naszemu kierowcy to nie przeszkadzało więc pruł. Kilka razy jakaś wielka torba runęła na kogoś z góry bagażu. O 15.00 dotarliśmy w nasze okolice. Bangkok tym razem powitał nas deszczem. Deszcz widzieliśmy pierwszy raz od dnia przybycia z Polski, ale i tak skończył się zanim wysiedliśmy.
najwyższy budynek w Bangkoku Baiyoke Tower 328m. wysokości ma 85 pięter, widziany z okna naszego pędzącego busika
Po obiadku, wymarsz w poszukiwaniu lodów i kawy. Jak się okazało nie lada przedsięwzięcie. W jednej restauracji był deser banana Split za 6 zł. No to usiedliśmy i co się okazało kawy brak, a banana Split się skończył. Z determinacją wywlekliśmy się na Kao San Road, najwyżej przeżyjemy młóckę muzyczną , ale choć zjemy lody i w końcu wypiję dziś pierwszą kawę. I znalazłam, lody sprzedawali na kulki, 3 szt kosztowały 15 zł. Ogółem super, nie ma to jak Azja;) Idziemy dalej no i znaleźliśmy lodziarnię, deser jest, ale kawy 0. No i tak to właśnie wygląda. Zjedliśmy lody, i poszliśmy szukać kawy. Trafiliśmy do restauracji w której jest darmowe wi-fi. Pijemy więc kawę i tworzymy bloga.
Jutro skoro świt pobudka, transport do air portu i Krabi. Już na nas czeka plaża, słońce, drinki i zapewne jakieś zabłąkane rekiny :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz