sobota, 19 listopada 2011

19.11.2011 Chiang Mai godz .22.30


Wczorajszy dzień zakończyliśmy wizytą na  słynnym nocnym bazarze (Night Market). Bazar zajmujący kilka zwykłych miejskich ulic otwierany jest po 18:00 i trwa do północy. Stragan za straganem ciągną się wzdłuż chodników setki metrów. W otoczeniu są hotele i restauracje z których docierają zapachy przysadzanych potraw. Na ulicach stoją też różni grajkowie. Wszystko ładnie rozświetlone lampionami. Rzeczywiście turystów jest tu zatrzęsienie. Jest tu przede wszystkim mnóstwo świecidełek, pierdółek, łapaczy kurzu i ciuchów, których u nas na ulicy nikt pewnie by nie włożył, ale klimat jest dość magiczny i wciąga. Czytaliśmy wcześniej na blogach, że trzeba mocno uważać aby nie podróżować dalej z wielką torbą zakupów. Dla Aurelii był to jeden z najważniejszych punktów programu wizyty w Chiang Mai, a dla mnie jeden z bardziej stresujących ;) Na szczęście wygrał rozsądek ;)
rafal
Pooglądaliśmy i w sumie przynajmniej w naszym odczuciu tak sobie. Możliwe, że jest tak dlatego, bo już trochę wcześniej widzieliśmy wiele podobnych suvenirków, pierdółek, itp. Kolorowo na straganach było, co  widać na zdjęciach. Trochę jednak mieliśmy wrażenie jak by sprzedawcy zaopatrzyli się w hurtowni w towar prosto  z Chin. Wróciliśmy lekko zniesmaczeni spać.
aurelia




A dziś rano wyprawa do Tiger Kingdom , ogrodu orchidei  i  wioski plemion. Odważniejszy z nas dwojga czyli ja :) zostałam wytypowana na spotkanie oko w oko z tygrysami. Do momentu podejścia do ogrodzenia wszystko było ok. Zdałam sobie sprawę, że te tygrysy są bardzo duże, mogłam wybrać zdjęcia ze średnimi lub malutkimi, ale chciałam konkretnie. Przed wejściem podpisałam jakiś tam papierek zapewne na wypadek gdyby. Pan mnie jeszcze pouczył czego mi nie wolno robić, tylko zapytałam, czy jadły dziś mięso. Pan powiedział, że tak jadły kurczaki. No dobra wchodzę, serce w gardle. To, że sobie mówią, że jest ok. i wszystko będzie dobrze, to  działa jak stoisz przed klatką. Optyka się zmienia w środku, kiedy stajesz się potencjalną  przekąską J W sumie było fajnie, aczkolwiek stres zszedł ze mnie po ok. godzinie. Niestety spotkanie z tygrysami do najtańszych nie należy bilet wstępu 420BTH/os + fotografowanie 200BTH (42+20zł).

 Dalszy etap wędrówki to ogród orchidei. Jak wiadomo doniczkowce, szczególnie storczyki  to moja pasja.  Farma była realizacją mojego kolejnego marzenia. Poczułam się jak w raju J. Wstęp 80BTH/os (8zł)
Aurelia



Kolejnym punktem naszej wycieczki była wioska plemion górskich. Z plemieniem Padaung w którym kobiety mają długie szyje uzbrojone w metalowe obręcze włącznie. Plemiona górskie zamieszkałe w wioskach głównie wzdłuż granicy Birmańskiej to najczęściej uchodźcy z Birmy. Ludzie ci nie mają pełni praw jak pozostali mieszkańcy Tajlandii. Zarabiali głównie na uprawie maku i produkcji opium. Obecnie wobec bezkompromisowej walki z narkotykami w Tajlandii  (za handel  najczęściej dostaje się karę śmierci) w ramach poszukiwania sposobów na utrzymanie popularne stały się pokazy folklorystyczne urządzone w formie wiosek,  gdzie można zobaczyć tych ludzi w charakterystycznych strojach ludowych i kupić wytwarzane przez nich rzemiosło. Najbardziej przyciągają oczywiście długie szyje. Gdzie przywrócono pod turystów nieistniejący już zwyczaj nawijania specjalną techniką spirali z bardzo ciężkiego drutu, który zdejmowany jest bardzo rzadko. Powstała w ten sposób metalowa obręcz noszona już przez dziewczynki z czasem wydłuża szyję deformując obojczyki.
Nie chcę się tu rozpisywać na temat kontrowersji w tym temacie bo to dłuższy temat. Zauważyliśmy natomiast, że spotkane panie i młode dziewczyny sprawiają wrażenie pogodzonych z losem, czy wręcz dumnych. Wdałem się w krótką dyskusją z jedną z nich i na pytanie „po co to robi” odpowiedziała z uśmiechem „żeby być piękną”. Cóż trudno rozstrzygnąć ile w tym szczerości przecież jakoś na życie trzeba zarabiać. Wstęp  500BTH/os (50zł).
Zdziwił nas kościół chrześcijański w wiosce. Okazało się, że jedno z plemion wyznaje chrześcijaństwo.





 Ponieważ jutro niedziela, postanowiliśmy wieczorem jechać na mszę św. do Jezuitów. Msza w języku tajskim w małej kaplicy. Ludzi niewielu. Sami Tajowie. Cała msza odprawiana była na siedząco. Ksiądz siedział na podłodze na poduszce za stołem ołtarza wysokości ok. 20cm. Jednak stałe elementy nie trudno było rozpoznać. Nawet niektóre pieśni miały identyczne melodie.Po mszy powrót do centrum nowo odkrywanym środkiem transportu. To zw. Song wet czyli mikrobusik z ławeczkami wzdłuż ścian, który zabiera do kilkunastu osób jadących w różne miejsca. Trochę jak autobus.


 Tym razem kolację postanowiliśmy zjeść w typowo tajskim lokalu. Lokal duży i sami Tajowie. Niestety obsługa nie mówiła po angielsku, a opis potraw w menu niewiele nam mówił. Ryzyk-fizyk coś zamówiliśmy. Aurelia jadła po raz kolejny pikantną zupę z mięsem. Tym razem smak był nietypowy dzięki trawie cytrynowej. Ja natomiast drobno posiekane mięso kurczaka z kawałkami jakiś warzyw. Dziwny smak i dość ostre, ale zjadliwe. W pewnym momencie podchodzi pani kelnerka i stawia nam na stole dwa pudełeczka wykonane z koszyczków. Patrzymy na siebie nie kumając o co chodzi. Aurelia odważyła się zajrzeć do środka. I lekko nas zamurowało. Dostaliśmy niebieski ryż dość mocno sklejony w jedną masę. Jak się domyślamy nieopatrznie zamówiliśmy tzw. „sticki rice” :)



3 komentarze:

  1. Uuu... zdjęcie z tygrysem "rządzi". Na szczęście Rafał trzymał kuszę w pogotowiu. :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. cześć Jacuś jeśli chcesz sobie podnieść adrenalinę to jak najbardziej polecam :) pozdrawiam Aurelia

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie odważył bym się. Tygrys mógłby mnie uznać za atrakcyjniejszy kąsek ;-)

    OdpowiedzUsuń